Jeśli pamiętacie taki dobry offowy teatr, wstąpcie do WTW. Jeśli te nazwy niewiele wam mówią, tym bardziej zaplanujcie półtorej godziny na Rzeźniczej. Usłyszycie i zobaczycie, że szabrownictwo to nie tylko taka zwykła sobie kradzież. Szaber ma różne oblicza i różne uzasadnienia. Szaber to nieodłączny „towarzysz” konfliktów zbrojnych, etnicznych czystek, bandyckich napaści i gwałtów, ale i swoiste narzędzie do wymierzania sprawiedliwości dziejowej.
Po spektaklu we Współczesnym, ten, kto nie zdawał sobie z tego sprawy, pojmie również, że istnieje Instynkt Szabru. Masz go ty, ma on, mam i ja. Siedzi w każdej, nawet najbardziej szlachetnej i wspaniałomyślnej głowie – testowany czasem jak przygoda z dreszczykiem emocji, czasem jak zemsta na samowielbiącej się sąsiadce albo jak debilny eksces, podrasowany prochami i wódką.
Proszę Państwa, we wrocławskim przedstawieniu osiem różnych osobowości aktorskich, z których każda wciela się w co najmniej dwie różne postaci, pokazuje, że szaber to nie tylko klasyczne przywłaszczenie sobie cudzej własności, za które stosunkowo rzadko trafia się za kraty, a częściej dostaje po gębie. Szaber to po prostu… stan umysłu. Gdyby jednak autorzy przedstawienia chcieli widzowi tylko to wyartykułować – wyszedłby pewnie tani moralitet.
Na szczęście autorowi tekstu Szymonowi Bogaczowi i reżyserce Tanji Miletić Oručević, którzy całą rzecz umiejętnie kontekstowo połączyli – obejrzeliśmy rzecz o absurdzie niekończącego, wzajemnego zwalczania się ludzi – w różnym czasie i pod różnym szerokościami geograficznymi – w narodowych konfliktach, ideologicznych sporach, ziejących agresją także wobec swoich, którzy czują „bardziej” i myślą inaczej. Do tej sceniczej opowieści oboje twórcy wykorzystali dzieje dwóch bliskich sobie miejsc, krajów, kultur – Wrocławia lat 40. ub. wieku i chorwacko-bośniackiego Mostaru, ogarniętego wojną na początku lat 90. Przeszłość pomnożona przez teraźniejszość dała w wynik „uniwersalnego oblicza” szabrownictwa – na mieniu, myślach, marzeniach. Człowieczeństwie.
Jak widzi to widz? Do miejsca, okaleczonego dwiema wyrwami – jedną w suficie (niebie?), drugą w ziemi i wypełnioną wodą (za której wykorzystanie – brawo!), trafia, a właściwie dopływa (łodziami, statkiem, łajbą, na której kołysało, choć nie wszystkich dopadła przez to morska choroba), ośmioro bohaterów, uratowanych z ogarniętego wojną (!) Wrocławia. Kto ich ratuje i trzyma pod kluczem w jakimś hangarze, jak na kwarantannie, dając jeść, pić, koce do przykrycia i podglądając okiem kamery – nie bardzo wiadomo.
Oni, jak współcześni uchodźcy, mają przy sobie symboliczny bagaż, a z czasem się okaże, że i kilka „cennych” wspomnień, które raczej duszy nie leczą. Wzorcowa katoliczka Niusia (świetna Irena Rybicka), osamotniona teraz w modliwie, bo reszta towarzyszy niedoli albo gardzi słowem Bożym, albo po prostu go nie potrzebuje. Chudy 102 (zaskakujący Maciej Kowalczyk), informatyk, „okrutnie” pozbawiony swoich googli, fejsów, „hateemeli” i energetyka na rozbudzenie. Pan Leon (perfekcyjny Przemysław Kozłowski), „szarmancki sceptyk” w moro i glanach, które pewnie pamiętają piach jakiejś militarnej, legalnej lub nie, misji. Profesor (profesjonalnie nonszalancki Krzysztof Kuliński), wielbiciel wina i swojej córki, który nie lubi dewotów i zbędnego chrzanienia. Barbara (zadziorna i zabawna Beata Rakowska), nowobogacka damulka w ubranku od Deni Clair z salonu na pl. Solnym. Dziewczyna (zdolna Katarzyna Pilichowska), nastolatka, którą wnerwia każdy wapniak, a najbardziej migranci ze Wschodu, którzy panoszą się w jej mieście/kraju, tak jak Ukrainka (interesująca Jolanta Solarz-Szwed), piękna, wycofana dziewczyna, ściskająca jakąś tajemnicę tak mocno, jak swój niewielki plecak. Na końcu Staszek (brawurowy Piotr Łukaszczyk), odziany w garniturek sprzedawcy z Amwaya czy przedstawiciela niższego szczebla personelu bankowego, dusza towarzystwa i chłop do rany przyłóż...
Światło i dźwięk, w tym oryginalna muzyka autorstwa Szilárda Mezei, i bardzo dobra choreografia Zbigniewa Skrzypka, rozkręca dramatyczną fabułę kolejnymi metaopowieściami, których głównym bohaterem jest szaber. Obrazy są przejmujące, czasami gorzko zabawne, dosadne, podparte oszczędnymi rekwizytami, wyławianymi z dużej srebrnej skrzyni, gdzie kryją się losy dawne i dzisiejsze. Taką stylistykę, i widzów na wyciągnięcie ręki, ukochały kiedyś alternatywne zespoły teatralne, a ich produkcje rzadko kiedy przechodziły bez echa. Jego zasięg bywał przy tym nie tak istotny, jak idea, która się w nich kryła. „Szaberplac, moja miłość” taka ideę ma…
Zaczniecie ją odkrywać, począwszy od pary staromodnych, białych damskich pantofli, które ubiera Helenka (Katarzyna Pilichowska), przesiedlona z Kresów na Ziemie Odzyskane z rodziną. Na Wschodzie stracili wszystko, złupieni przez banderowców. Tu, w opuszczonym i już częściowo splądrowanym mieście na Zachodzie, potrzebna jest im do szczęścia szafa i może jeszcze jakieś „talerze i widelce dla mamy”. Razem z ojcem (Przemysław Kozłowski) dziewczyna szuka ich w poniemieckim „pałacu”, tam gdzie mieszkali – niewiele lepsi od „tamtych” zza Buga – Niemcy. Przejmowanie ich mienia w obliczu dziejowej konieczności to rekompensata za zło, które światu uczynili… Potem już będziecie wiedzieli, dlaczego Dziewczyna nie znosi Ukrainki.
---------------------------------------------------
Szymon Bogacz, „Szaberplac, moja miłość”, reżyseria Tanja Miletić Oručević; współpraca reżyserska i opracowanie muzyczne: Piotr Łukaszczyk; scenografia i kostiumy: Maryna Wyszomirska, muzyka: Szilárd Mezei; ruch sceniczyny: Zbigniew Szymczyk, światło: Jacek Mieczkowski; dźwięk: Tomasz Jóźwin; asystent reżysera: Maciej Kowalczyk. Wrocławski Teatr Współczesny, premiera 29 września 2017 na Scenie na Strychu