Podczas gdy cały naród ekscytuje się naszym pierwszym historycznym zwycięstwem nad teoretycznie niemożliwym do pokonania przeciwnikiem, publika w Imparcie przysłuchuje się kolaboracji legendy rocka z nieobliczalnymi muzykami z Norwegii.
Która grupa przeżywała większe emocje? Oj, raczej ta pierwsza. Domniemana i postulowana przez niektórych intelektualistów wyższość kultury muzycznej nad kulturą fizyczną w trakcie trwania koncertu Supersilent i Jonesa niestety nie objawiła się jakimiś nadzwyczajnymi reakcjami na widowni. Publiczność nie wyrażała swych emocji z przesadną emfazą, a kolejne dawki szalonego noise'u przyjmowała z podziwu godną powściągliwością. Nawet w finale koncertu zachowała pewnego rodzaju rezerwę. Ale o tym za moment.
Co działo się na scenie?
Trio Skandynawów podczas całego koncertu wspomagał na gitarze Stian Westerhus, też oczywiście Skandynaw, który wydawał się doskonale rozumieć z muzykami Supersilent. Podobnie jak John Paul Jones, który wcale zresztą nie wybijał się na pierwszy plan, przeciwnie – był w tle, a brzmienie jego potężnego basu często ginęło w nawale dźwięków generowanych przez Henriksena, Stena i Storløkkena. To porozumienie obywało się jednak bez słów, może wyłącznie na planie jakichś niezauważalnych dla publiczności gestów, może na płaszczyźnie czysto dźwiękowej. Tak czy owak można było odnieść wrażenie, że członkowie kwintetu przez całe półtorej godziny przebywają w osobnych światach, a to, co w muzycznej formie dzieje się między nimi, jest tych światów nieustanną – o dziwo paradoksalnie i przewrotnie harmonijną – konfrontacją. Konfrontacją doskonale awangardową, bez trudu wymykającą się jakimkolwiek tradycyjnym definicjom, dramaturgicznie skomponowaną tak, by początkowe spokojnie dysponowane dźwiękowe plamy doprowadzić do takiego zagęszczenia, żeby powstała z nich obezwładniająca kanonada, soniczny atak na poczucie estetyki i oczekiwania tzw. zwykłych słuchaczy.
Nazwisko przyciąga
A tych z pewnością w Imparcie nie brakowało. Może stąd ten lekki dystans publiczności wobec hałasu dobiegającego ze sceny? Nazwisko basisty Led Zeppelin przyciągnęło do Impartu wielu fanów klasycznego rocka i dla nich ten wieczór musiał być torturą. Dla reszty wiernych widzów Avant Artu zapewne nie, ale i tak publiczność w swej masie, co swoją drogą dość zabawne, wyglądała raczej na solidnie „przeczołganą” niż olśnioną czy oczarowaną. Owszem, były oklaski, były tradycyjne w takich razach przeciągłe okrzyki „Łuuuhuuuł!!!”, ale o więcej nikt jakoś prosić nie miał siły. Najwyraźniej półtorej godziny z improwizacjami Supersilent i Johna Paula Jonesa to porcja muzyki na granicy przedawkowania. Nawet dla najsilniej uzależnionych.
Przemek Jurek