Najkrócej mówiąc: świetnie, zasługuje, zdecydowanie nie jest. No cóż, sceptycy – z pewnością zresztą nieliczni – musieli wychodzić z wczorajszego występu mocno zaskoczeni. Julia Marcell dała wyśmienity koncert. Jej twórczość, umówmy się, robi co najmniej intrygujące wrażenie już podczas odsłuchiwana w warunkach domowych, z płyt, w wersji live zyskuje natomiast jeszcze wiele dodatkowych walorów – jest przede wszystkim wzbogacona o to magiczne „coś”, czym emanuje Julia ze sceny, a co można by nazwać unikalnym połączeniem niebywałej muzykalności, talentu, charyzmy, profesjonalizmu i – last but not least – kobiecego (tak, na szczęście nie dziewczęcego!) uroku. Efekt jest kapitalny. Julia Marcell na żywo jest pewna siebie, energetyczna i jednocześnie skupiona, panuje nad publicznością, potrafi ją sobie zjednać bez żadnego mizdrzenia się i tanich grepsów. Rzadka to rzecz, naprawdę.
Po polsku i po angielsku
Julia promuje swoją nową płytę, pierwszą po polsku (a czwartą w całym dorobku), siłą rzeczy setlista wczorajszego występu zawierała sporo kawałków właśnie z „Proxy”. Sporo, to znaczy... prawie wszystkie, które znalazły się na krążku. Od piosenki „Tarantino” aż po utwór „Tetris” – ale nie w kolejności znanej z albumu. To oczywiście nie wszystko, co można było usłyszeć w Sali Gotyckiej. Julia Marcell wykonała jeszcze m.in. takie piosenki jak „Manners”, „Cincina”, „Gamelan”, „Shhh”, czy najżywiej przyjęta i popisowo wykonana „Matrioszka”. Fantastycznie zabrzmiał też nastrojowy utwór „Esemes”, napisany przez Julię i Adama Szczyszczaja do spektaklu „Kronos” naszego Teatru Polskiego. Osobne komplementy należą się towarzyszącemu Julii międzynarodowemu zespołowi. Między muzykami iskrzy, widać i słychać dobrze, że lubią się i rozumieją w lot. To też wcale nie tak częste, jak mogłoby się wydawać.
Mroczna Soniamiki
Jeśli ktoś odpuścił sobie ten koncert, powinien gorzko żałować. No, chyba że wybrał się na grającą równolegle w Imparcie Anię Dąbrowską – choć nie jestem pewien, czy był to rzeczywiście najkorzystniejszy wybór. A, i jeszcze słowo o Soniamiki, czyli o supporcie Julii Marcell. Soniamiki to dziewczyna z basem na ramieniu i baterią elektronicznych urządzeń u boku, mająca na swym koncie już trzy płyty, wykonująca swego rodzaju minimalistyczny, bardzo motoryczny i ascetyczny synth-pop, znana chyba bardziej w Niemczech niż Polsce. Wypadła co prawda bardzo ciekawie, ale... jakby to ująć? Chyba nieco pretensjonalnie. Energia emanująca z Julii Marcell jest pozytywna i zaraźliwa, Soniamiki na scenie robi wrażenie niedostępnej i troszkę nabzdyczonej królewny. To jakoś się tam komponuje z jej momentami dość mroczną twórczością, ale równolegle tworzy dystans i trochę zniechęca. Taki paradoks. A przecież nawet mroczni metalowcy umieją się czasem uśmiechnąć do publiczności – niektórzy z nich twierdzą nawet, że to zupełnie nic nie boli!