Maraton sobotnich wydarzeń na Jazzie nad Odrą wystartował o 18.00, czyli o godzinę wcześniej niż zwyczajowo, ale i tak, kupując bilet, trzeba było zarezerwować czas przynajmniej do 23.00 i mieć zdolność szybkiej adaptacji do ciągle nowego stylu gry, bo każdy z zespołów to nieco inny mikrokosmos.
Veherence Quartet z główną nagrodą konkursu JnO
Triumfatorzy 51. Jazzu nad Odrą to katowicki Vehemence Quartet. Nazwa ich zespołu, jak skontrolował Paweł Brodowski, naczelny miesięcznika „Jazz Forum” i członek jury, oznacza gwałtowność, impet, zaciekłość, ale też siłę ekspresji. – Tak grają laureaci – przekonywał ze sceny odczytując werdykt wspólnie z Lee Konitzem, legendarnym saksofonistą i przewodniczącym jury. Leszek Możdżer, szef artystyczny Jazzu nad Odrą, także jeden z jurorów przyznał z kolei, że wykonany został akt ignorancji, bo wybierając zwycięzców trzeba było, niestety, odrzucić wielu fantastycznych artystów. Pocieszył jednak, że porażka nie musi zniechęcać i przypomniał, że kiedyś profesor z Petersburga ocenił go słowami: „Z tego chłopca nic nie będzie”, co rozbawiło cała salę.
Specjalna odznaka dla Igora Pietraszewskiego
Laureaci, Vehemence Quartet otrzymali czek na 25 tysięcy złotych z rąk prezydenta Rafała Dutkiewicza, który, już ze sceny, podwyższył nagrodę jeszcze o dodatkowe 5 tysięcy. Pozostałe nagrody (każda w wysokości 2 tsuące złotych) od Związku Artystów Wykonawców STOART trafiły w ręce pianisty Mateusza Gawędy, lidera Jakuba Gudza, kontrabasisty Damiana Kostki, kompozytora Kamila Piotrowicza i wirtuoza harmonijki ustnej Kacpra Smolinskiego. Był też inny miły akcent wieczoru. Igor Pietraszewski, wrocławski jazzman, wykładowca Uniwersytetu Wrocławskiego, ale i członek rady programowej JnO został uhonorowany odznaką „Zasłużony dla Kultury Polskiej” przez minister Małgorzatę Omilanowską. Wyróżnienie wręczył w imieniu minister wojewoda Tomasz Smolarz.
Koncert zwycięzców – Veherence Quartet – zwieńczył pierwszą część koncertu.
Marius Neset, czyli indywidualista
Jedną z osobowości festiwalu okazał się, z pewnością Marius Neset. Norweg, który na festiwalu wrocławskim miał już okazję bywać, tym razem przyjechał ze swoim kwartetem i materiałem z nowego albumu „Pinball”. Saksofonista jest osobowością i widać, że interesuje go nie tylko jazz, także fusion, world music. Eksperymenty i ciekawe brzmienie wyróżniają Neset Quartet na tle wielu innych formacji. Spora w tym zasługa pozostałych muzyków, zwłaszcza wibrafonisty Jima Harta, który wyczarowuje nie tylko specyficzne brzmienie, ale świetnie buduje klimat, choć i kontrabasista Petter Eldh z nieomal bachowskimi solówkami musiał budzić szacunek. Dzielnie sekundował perkusista Joshua Blackmore. Norwesko-brytyjski team jest idealnie zgrany, a muzyka musi zwracać uwagę, bo jest wyjątkowo oryginalna, choć pewnie znajdą się ci, którzy będą chcieli koniecznie jakoś ją zaszufladkować. A oto będzie trudno i dobrze. Muzyce potrzeba niepokornych indywidualistów.
Leszek Możdżer i Gwilym Simcock, czyli gwiazdy wieczoru
Tym razem polsko-brytyjski sojusz zawiązany niedawno, już święcący triumfy (w Londynie), u nas dopiero poznawany, czyli Leszek Możdżer w porozumieniu fortepianowym z Gwilymem Simcockiem, jakiego nazywa jedną z największych nadziei brytyjskiego jazzu. Na ten koncert bilety sprzedały się najszybciej i było je najtrudniej kupić. Podziałała, jak zawsze, magia nazwiska Możdżer i chyba fortepian, którego w tym roku jakby mniej. Dwaj pianiści świetnie ze sobą dialogują – werbalnie (żartowali z publicznością) i pozawerbalnie (bo podany przez jednego z nich dźwięk zostaje podchwycony niemal instynktownie przez drugiego). Ci jazzfani, którzy pamiętają koncert na dwa fortepiany Adama Makowicza i Leszka Możdżera, czuli, że tym razem była to rozmowa zupełnie innego rodzaju, swobodniejsza, w tej samej tonacji i stylu. Były utwory Możdżera, Simcocka, szlagiery. Był też klimat, dla którego specjalnie przyszła publiczność, w tym wielu ortodoksyjnych fanów Leszka Możdżera. Sadząc po niesamowitym aplauzie, duo Możdżer-Simcock to projekt po prostu świetnie stworzony.