Koncert Bente Kahan przyciągnął do Synagogi Pod Białym Bocianem sporo ludzi, wolnych miejsc praktycznie nie było. Zapowiadający występ Marek Kocot uznał wysoką frekwencję za swój wymarzony prezent urodzinowy; trzeba przyznać, że nie ryzykował jednak zbyt wiele – Bente Kahan, artystka znana i ceniona na całym świecie, także i we Wrocławiu cieszy się dużą sympatią i szacunkiem (nie jest to wcale oczywiste, bywa, że publiczność artystów ze swojego miasta nie traktuje w kategoriach specjalnych atrakcji, a Bente Kahan, choć kosmopolitka, od lat jest przecież wrocławianką).
Yiddishkayt czyli żydowskość
Kahan wystąpiła z towarzyszeniem swojej norwesko-węgiersko-cygańskiej orkiestry i zaśpiewała piosenki ze swojej płyty „Yiddishkayt”. To materiał sprzed 25 lat, doskonale zresztą znany we Wrocławiu, z nim bowiem artystka wystąpiła na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej w 1991 roku. Na recital składają się kompozycje o niejednorodnym charakterze, są to i podniosłe pieśni religijne, i bezpretensjonalne piosenki ludowe, a Bente Kahan potrafi sprawić, że na żywo równie doskonale brzmią zarówno te pierwsze, jak i te drugie. Najcieplej przyjęto chyba te żywsze melodie, brawa trwały najdłużej po „Oy Avrom” i „Romenye, Romenye”. Nie znaczy to jednak, że bardziej liryczne utwory nie trafiły do serc wrocławskiej publiczności; już przecież wykonany na samym początku koncertu „Der Filosof” wzbudził owację, podobnie zresztą było w wypadku „Vilne” czy dramatycznego „Undser Shtetl Brent”.
Emocje i zabawa
Koncert Bente Kahan skrzył się więc od emocji, główna bohaterka wieczoru ujmowała publiczność uśmiechem, wrażliwością i pełną ciepłego humoru konferansjerką, a jej muzycy nie tylko z wirtuozerską wprawą odtwarzali wyuczone partie, ale świetnie się również bawili (Gjertrud Økland to prawdziwy wulkan scenicznej energii!). Szkoda tylko, że całość trwała tak krótko – godzina i piętnaście minut (nie licząc bisu w postaci „Romanye, Romanye”) to mało, ale cóż, tyle właśnie trwa ten recital. Owacja na stojąco była w pełni zasłużona.