Św. Elżbieta płonęła dwukrotnie w ciągu niespełna roku. Najpierw, w 1975 r., ogień zniszczył wieżę, 9 czerwca 1976 r. – całą świątynię. A i tak wrocławianie mogą mówić o wielkim szczęściu. Płomienie były bowiem tak wielkie, że gdyby wiał silny wiatr, pożar mógłby pochłonąć również sąsiednie kamienice.
Było tak gorąco, że – jak wspominał Janusz Szymański, który mieszkał na Jatkach, 100 metrów od kościoła – w swoim mieszkaniu nie mógł dotknąć metalowych ram okien, podwójne szyby rozkleiły się, a rośliny na balkonie zupełnie zwęgliły.
Grube płonące żagwie fruwały nad okolicą, na pomoc wezwano strażaków z całego Wrocławia oraz z Trzebnicy, Oławy i Oleśnicy. Nie pomogło. Ogień był zbyt silny, a kościół zbyt wysoki.
O północy oficer dyżurny straży mówił: – Rzuciliśmy wszystkie siły, cały najnowocześniejszy sprzęt gaśniczy. Nic więcej już nie możemy.
– Żar był taki, że gorące powietrze odginało strumienie wody z sikawek – wspominał jeden z obserwatorów.
– Czegoś takiego jeszcze nie doświadczyłem – opowiadał nam podpułkownik Feliks Kostecki. – To był największy pożar w powojennym Wrocławiu.
rys. Tomasz Broda
A w poniedziałek na wrocławskich stronach "Gazety Wyborczej" kolejny odcinek Akt W - o wysadzeniu zabytkowych młynów św. Klary.
jak