Niezła zabawa
A może ludzie przypomnieli sobie o Perfekcie dzięki ostatniej płycie tego zespołu zatytułowanej „DaDaDam”, udanej i promowanej tak chwytliwymi utworami jak „Wszystko ma swój czas” czy „Odnawiam dusze”? Może nie traktują tej kapeli jak żywej skamieliny, ale – chyba zasłużenie – jak zespół, który ma coś jeszcze do powiedzenia? Jakie to ma zresztą znaczenie? Grunt, że bardzo zróżnicowana wiekowo publika bawiła się zupełnie nieźle i że nawet ci, którzy – na oko – wyglądali jak starsi bracia najstarszych członków zespołu, poszli w tan i pozwolili sobie na chwilkę kontrolowanego szaleństwa. W końcu po to właśnie organizuje się takie imprezy.
Jeszcze nam pograją
Ponad półtoragodzinny show Perfectu zakończył kawałek „Jeszcze nie umarłem”. Ten sam, który zaczynał płytę „Live, April 1, 1987”. Wtedy był to wyraz niespełnionych nadziei (stary Perfect de facto umarł właśnie po tych kilku wskrzeszeniowych występach), dziś to jasna deklaracja energii i chęci trwania w muzycznej branży. Chyba więc – wbrew domniemaniom niektórych dziennikarzy, opartych zresztą na niepokojąco defetystycznych wypowiedziach samych członków zespołu – można mieć nadzieję, że Perfect jeszcze trochę nam pogra i ponagrywa. Setlista całego koncertu też raczej nie wskazywała na jego pożegnalny charakter – Perfect, owszem, grał stare hity w rodzaju „Pepe wróc”, „Lokomotywy z ogłoszenia”, „Idź precz”, nieśmiertelnej „Autobiografii” czy „Chcemy być sobą”, ale wykonał też piosenki z „DaDaDam”, łącznie z instrumentalnym, wyjątkowo energetycznym kawałkiem „Speedy Tune”. Co ciekawe, największy entuzjazm publiczności wzbudziły pierwsze akordy wyśpiewanej potem przez parę tysięcy gardeł „Kołysanki dla nieznajomej”. Ani się spostrzegliśmy, a i ten kawałek wszedł na listę Perfectowych standardów. Cóż, ma przecież ponad dwadzieścia lat...
Perfect i jeden (ale za to jaki!) gość
Najefektowniej jednak (i najbardziej rockandrollowo) zespół zaprezentował się w utworze „Pepe wróć”, w którym aktualnych członków Perfectu wspomagał na gitarze ich dawny kolega Ryszard Sygitowicz („Sygit” grał też w „Kołysance” i „Niewiele ci mogę dać” – tu na fortepianie – potem również w „Chcemy być sobą”). Solówki Sygitowicza, Kozakiewicza i Jacka Krzaklewskiego były wyborne, a moment, gdy po tym trwającym dobrych kilka minut gitarowym pojedynku panowie wspólnie odnaleźli się w głównym riffie piosenki, budził autentyczne „ciary”. I właśnie dla takich momentów chodzi się na takie imprezy.
Sto lat, panowie.