Mistrz ze stuprocentową frekwencją
Koncert Pharoah Sandersa był, bez żadnych wątpliwości, najbardziej obleganym wydarzeniem Jazztopadu. Do tego stopnia, że posiadacze wejściówek stali w długiej kolejce, by wejść na salę, a potem zajęli dosłownie wszystkie stopnie na schodach po prawej stronie widowni. Legendę amerykańskiego free jazzu, kontynuatora linii wielkiego Johna Coltrane’a przyjechało posłuchać też wielu fanów z Polski, zwłaszcza że to jedyny koncert Sandersa w tej części Europy. I jednocześnie występ, który jest formą nadrobienia zaległości, bo w mieście, które jest z jazzu znane i kojarzone ten znakomity saksofonista jeszcze nigdy nie grał.
Sanders i jego fantastyczny zespół
Tym razem przyjechał z młodymi muzykami, z którymi współpracuje, m.in. fantastycznym perkusistą Genem Calderazzo, czy basistą Olim Hayhurstem. Efekty tej kooperacji porównać można swobodnie do pamiętnego koncertu kwartetu Charlesa Lloyda sprzed czterech lat, kiedy młoda obsada (m.in. pianista Jamie Moran) swoją energią i niesamowitym wyczuciem po prostu rozsadzili gmach Filharmonii Wrocławskiej. W niedzielę 23 listopada nie było wprawdzie trzęsienia ziemi, ale kawał doskonałej, świetnie zagranej muzyki, dla której przyszli wszyscy (mimo dość wysokich cen biletów).
Pharoah Sanders - wytrawny gracz
Zaskoczeń nie było, bo Pharoah Sanders to stara szkoła. Nie tylko wytrawny gracz, ale i showman w dobrym tego słowa znaczeniu, który zachęca salę do śpiewania, skandowania, murmuranda. Ale przede wszystkim prawdziwy szef zespołu, który nie włączał się na instrumencie tylko na chwilę, ale prowadził cały koncert. Na niego spoglądał nieustannie Calderazzo kontrolując przebieg występu, do niego zwracali się pozostali muzycy.
Ale o sukcesie Sandersa decyduje fakt, że gra jazz stosunkowo „klasyczny”, nie proponuje słuchaczom konstrukcji melodycznych, które będą na siłę oklaskiwać jako „artystyczne”, a potem błyskawicznie o nich zapomną. Amerykanin, choć wyrastający z kręgu moderny, jest jednak przedstawicielem starej szkoły. Że ciągle tęsknią za nią na Jazztopadzie fani widać było po frekwencji. Takiej nie było nigdzie indziej. Nadrabiajmy zatem zaległości także w przyszłości, bo za takimi koncertami potem się tęskni. I czeka do następnego listopada. Błąd – do następnego Jazztopadu.