I gdyby nie to, że na 19.30 miał zaplanowany kolejny koncert w tym samym miejscu – byliśmy na tym najpierwszym, o 16, czyli de facto drugim, dodatkowym – zapewne grałby jeszcze dłużej.
Te dwa koncerty to efekt wielkiego zainteresowania występem Cooka. Organizatorzy w porozumieniu z artystą odpowiedzieli na oczekiwania fanów i krótko przed rozpoczęciem festiwalu ogłosili dobrą nowinę – Jesse Cook zagra w Imparcie dwa razy! Nie trzeba oczywiście dodawać, że na ten dodatkowy koncert bilety również rozeszły się w trymiga. Cook ma u nas wielkie grono bardzo oddanych miłośników swojego talentu i to właśnie oni „robili” atmosferę jego koncertu. Życzliwe fluidy kursowały jednak w obu kierunkach; miłość wrocławian do Cooka jest bez wątpienia szczerze odwzajemniona.
Czwarty już występ Kanadyjczyka w naszym mieście był wręcz modelowym przykładem udanej imprezy muzycznej. Artysta pojawił się na scenie niemal punktualnie, był w doskonałym humorze i w znakomitej dyspozycji jako instrumentalista, często zagadywał do publiczności i chętnie opowiadał przeróżne anegdoty, wspomagający go muzycy grali z czujem i swobodą, każdy z nich dostał swoją szansę na solowe zabłyśnięcie przed audytorium, nagłośnienie było fantastyczne, a setlista przekrojowa, zróżnicowana i skomponowana w sensowną całość również pod względem dramaturgicznym. Cook wykonał takie utwory jak m.in. „Cafe Mocha”, „Gravity”, „Baghdad”, „Incantation”, przyjęte z olbrzymim entuzjazmem „Tempest” i „Mario Takes A Walk”, melancholijne „Fields Of Blue”, a na bis m.in. hit Simona & Garfunkela „Cecila” i „Fall At Your Feet”.
Show Cooka był więc niemal pod wszystkimi względami doskonały. Jakiś zgorzkniały sceptyk mógłby co prawda podnosić, że Cook jest nie tylko mistrzem gitary, ale i scenicznej minoderii, że żadnego z najbardziej ogranych chwytów, by przypodobać się publiczności sobie nie darował (odczytanie z kartki powitania po polsku na początek, zejście ze sceny i wykonanie jednego z bisów na widowni, między zachwyconą publiką), że czaruś trochę z niego i kokiet, ale na szczęście żadnego sceptyka w Imparcie nie było, a tych kilkaset osób, które dotarły na Mazowiecką, bez wyjątku bawiło się świetnie i z pewnością owe dwie godziny z Cookiem były dla nich kolosalną przyjemnością. Dla samego muzyka na pewno też. I o nic więcej tu przecież nie chodzi.
Przemek Jurek