Trafione w punkt
Wokalistkom towarzyszyli – trzeba to gwoli sprawiedliwości napisać już na wstępie – znakomici gitarzyści: Piotr Kaluta i Bartek Miarka. Siłą rzeczy pozostawali w cieniu śpiewających pań, ale ich akompaniament robił doskonałe wrażenie – kiedy trzeba dyskretny, jak np. w „Prośbie do twoich ust” z repertuaru Kayah, kiedy indziej niemal wirtuozerski i brawurowy, jak np. w hicie „Don't Let Go” znanego z wykonania En Vogue. Girls On Fire zaprezentowały swoje akustyczne wersje trzynastu popowych, najczęściej powszechnie znanych piosenek i każda z tych interpretacji – zarówno pod względem instrumentalnym jak i wokalnym – trafiona była w punkt. Doskonale zabrzmiał i numer „Seven Nation Army” White Stripes, i „As” Stewiego Wondera, i „Miłość jak ogień” Edyty Bartosiewicz, i „Granda” Brodki, i „Get Lucky” oraz „Happy” Pharrella Williamsa. Spory rozrzut stylistyczny, ale mimo tego – żadnych kiksów. Ekstraklasa.
Róbcie swoje!
Skąd więc ten niedosyt? Gitarzyści „robią robotę”, wokalistki dają niezrównanego czadu, a przy tym są – co może zabrzmi seksistowsko i niepoprawnie, ale nie jest przecież bez znaczenia w przypadku kogoś, kogo się nie tylko słucha, ale i obserwuje – wyjątkowo atrakcyjne. Joanna Cholewa, Marta Dzwonkowska i Agnieszka Damrych na scenie czują się niebywale swobodnie, w kontakcie z publicznością potrafią być błyskotliwe i dowcipne, a przy tym – co natychmiast rzuca się w oczy – doskonale czują się we własnym towarzystwie. No więc dlaczego niedosyt? Bo koncert trwał zbyt krótko? Trzynaście kawałków, czyli raptem godzina, to rzeczywiście niewiele. Ale nie, idzie o co innego. Po prostu trudno było nie odnieść wrażenia, że Girls On Fire śpiewając „cudzesy”, marnują swój talent. Że wykonując covery, nawet tak dobre jak te zaprezentowane w Starym Klasztorze, rozmieniają się na drobne. Po tak świetnym występie chciałoby się usłyszeć te artystki w ich własnym, albo choć stworzonym specjalnie dla nich repertuarze, ot i cała sprawa. I chciałoby się zakrzyknąć, parafrazując Młynarskiego: Róbcie swoje! Sukcesu, wiadomo, nikt wam nie zagwarantuje, ale „może to coś da, kto wie?”.