wroclaw.pl strona główna Kulturalny Wrocław – najświeższe wiadomości o kulturze Kultura - strona główna

Infolinia 71 777 7777

5°C Pogoda we Wrocławiu
Ikona powietrza

Jakość powietrza: umiarkowana

Dane z godz. 23:05

wroclaw.pl strona główna
Reklama
  1. wroclaw.pl
  2. Kultura
  3. Aktualności
  4. Fotografie Krzysztofa Gierałtowskiego

Ponad 150 portretów polskich artystów, ludzi nauki, polityki wykonanych przez Krzysztofa Gierałtowskiego oglądać można od środy 5 lutego w Muzeum Narodowym we Wrocławiu.

Reklama

Na zdjęciach zobaczymy m.in. Kalinę Jędrusik, Wisławę Szymborską, Czesława Miłosza, Tadeusza Kantora, Magdalenę Abakanowicz, Stanisława Lema, Gustawa Holoubka, Leszka Kołakowskiego.

Każde zdjęcie to osobna opowieść, gra z modelem i jego historią. Gierałtowski mówi o swoich bohaterach więcej, niż oni powiedzieliby o sobie. Odkrywa ich sekrety, sięga w przeszłość, ujawnia sprawy, o których woleliby nie pamiętać. Spogląda na nich z humorem – potrafi zażartować z portretowanych, spojrzeć na nich z dystansu, którego im samym zwykle brakuje. Światło, kolor lub jego brak, czasem kadr inspirowany dziełem sztuki, innym razem zabawa ostrością, spojrzenie na sylwetkę – tak powstają te niezwykłe portrety.

Agnieszka Kołodyńska: Pana portrety nie są zwykłymi zdjęciami portretowymi, ale kreacją, która niejako obnaża fotografowane osoby. Jak dostrzega Pan w nich to, co ukryte?

Krzysztof Gierałtowski: Kiedy nie miałem studia chodziłem do ludzi. Tak powstał portret mistrza olimpijskiego w boksie Jerzego Rybickiego w jego salonie. Gdy doszedł do dostatków po mistrzostwach, to wykleił peweksowską tapetą cały pokój łącznie z sufitem, co dało wspaniały opartowski efekt.

Tutaj mamy Waldemara Świerzego. Według jego plakatu z roku 1970 ja w roku 2000 zrobiłem mu portret. Ponieważ jestem czarodziejem tylko częściowo, wobec czego musiałem zamienić melonik na miskę od sałaty mojej żony, ponieważ inaczej Świerzy nie mógłby na nas patrzeć. Starłem się zachować kolory – od dołu miał pomalowaną na czerwono twarz, jak na plakacie, a od góry świeciłem fioletowym światłem. Stąd ten refleks na szkle.

Wrocław jest Panu bliski. Pierwszą wystawę miał Pan w tym mieście.

- Debiutowałem tu w roku 1963 w Klubie Międzynarodowej Książki i Prasy przy ul. Świdnickiej. Na otwarcie wystawy przyszedł pierwszy sekretarz partii i pozrywał mi prace ze ścian. Przyjechałem do Wrocławia przerażony, a kierownik klubu kazał mi zabierać moje obrazki. Dyspozycyjny dziennikarz z „Gazety Robotniczej” przyłożył mi na łamach i opisał moje prace jako dekadencką twórczość. Pisał pod pseudonimem, ale dowiedziałem się jak się nazywał. Niestety umarł.

Moją drugą wystawę pokazywałem w Domku Romańskim. Nazywała się „Drukowane twarze”. Ponieważ nie miałem zupełnie pieniędzy na odbitki pokazałem rozkładówki z gazet: z „Itd.”, „Ty i ja” i wielu innych, z dużymi portretami mojego autorstwa.

Co było na tych było na zdjęciach, które tak oburzyły partyjnego sekretarza?

- To były zdjęcia, które, gdybym rozwijał tę ideę, byłbym zupełnie innym fotografem. Ale stało się inaczej – we Wrocławiu pan sekretarz pozrywał fotografie, w Warszawie przeszły bez echa… Pokazałem zdjęcia, które obrazowały pewne idee. Wyjaśnię to na konkretnym przykładzie: duża, czarna płaszczyzna, na środku mały, szary Grób Nieznanego Żołnierza, a wokół na czarnej płaszczyźnie coś pomiędzy wieńcem i pętem serdelków, i podpis „Bohaterowie, czy ofiary?”.

Był też tryptyk o miłości, gdzie z prawej strony - do trzymającego tulipana chłopca biegła dziewczyna, a po lewej stronie ta dziewczyna siedziała smutna na tle szarej ściany pod chłopskim monidłem, a na środku, na tle gipsowego muru, były splecione ręce kobiety i mężczyzny, a dookoła, w wianku, jak gwiazdy Unii Europejskiej, był kwiatek, prezerwatywa, kwiatek i tak dalej… (śmiech). Gdyby nie życie, które zmusiło mnie do fotografowania byle czego, potem fotografowania mody i wreszcie wyzwalania się… Wie Pani, że portrety zaczęły się we Wrocławiu?

Podobno Pana pierwszym portretem było zdjęcie prof. Hugona Steinhausa?

- Tak. Byłem najlepszym fotografem mody w „Ty i ja” i graficy mnie wypchnęli do Wrocławia i ja zrobiłem to zdjęcie. Domyśliłem się dwa lata później, że jest pewnym rodzajem plagiatu! Proszę sobie wyobrazić, że wcześniej widziałem na rozkładówce „Sterna” portret Adenauera, autorstwa nie kogo innego jak Jousufa Karsha, wspaniałego portrecisty kanadyjskiego, nestora, mogę powiedzieć, że dziadka mojej twórczości portretowej. To zdjęcie musiało mi tak tkwić w głowie, że nie mając świadomości, powieliłem je dokładnie. To bardzo podobne ujęcie.

Co było po tym, gdy Pana pierwsza wystawa została zerwana. Nie poddał się Pan?

- Wyrzucono mnie, jako lenia, ze szkoły filmowej z III roku. Musiałem się zatrudnić w prasie młodzieżowej i by przeżyć fotografowałem przecięcia wstęg, uściski dłoni, pochody. Bardzo się źle z tym czułem i zacząłem jeździć na wielkie, przemysłowe budowy socjalizmu i fotografować. Potem zatrudnili mnie w „Ty i ja” i tak to się zaczęło.

Fotografował Pan artystów, aktorów, pisarzy. Sportretował Pan też papieża Jana Pawła II, jest inny, pęka ze śmiechu, choć się z tym kryje.

- Zdjąłem z szat papieskich złote szamerunki. Powstał bardzo współczesny portret, na długo przed Franciszkiem (śmiech). To było spotkanie Na Skałce w Krakowie, gdzie on dialogował z sześcioma tysiącami młodzieży na podwórcu. Ten dialog go tak wciągnął, że nie przeczytał przygotowanego przemówienia. A ja siedziałem wtedy na gzymsie kościoła, 12 metrów nad ziemia, gdybym się ześlizgnął, to bym kark skręcił pewnikiem.

Niektóre portrety Pan zmienił, dostosował do współczesności.

- Tak było z Eligiuszem Lasotą, naczelnym „Po prostu”, czasopisma zamkniętego przez Gomułkę. Chcąc pokazać ten dramatyzm sytuacji nałożyłem na zdjęcie rozbitą szybę. Potem w 2005 doszedłem do wniosku, że mogę to zrobić przy pomocy światłocienia i zdjęcie jest prostsze, lepsze.

Większość Pana zdjęć powstawała na zamówienie redakcji gazet i czasopism, czy sam Pan szukał bohaterów swoich zdjęć?

- Bardzo  różnie bywało. Ta wystawa zaczyna się moim rodowodem. Dlaczego? Ponieważ, jak mnie pytano dlaczego wybierałem do fotografowania tych ludzi, a nie innych, to ja wskazywałem na moją w „złą” tradycję rodzinną. Mój ojciec mając lat 16 poszedł w latach 20. Ubiegłego wieku z wojskiem i jak mówił „goniliśmy kacapów”. I wobec czego w ramach programu dla weteranów studiował medycynę i na Uniwersytecie Warszawskim poderwał moją matkę i wżenił się w rodzinę warszawskich hurtowników węgla. To mnie ukształtowało.

Przyglądam się Pan fotografiom i większość z nich to tzw. fotografia analogowa. Pracuje Pan cyfrowo?

- Tutaj nie ma takich zdjęć, które w tej chwili kocham – w formacie metr na dwa. Niech Pani sobie wyobrazi twarz Czeczota w tym formacie, zrozumie Pani, jak to wtedy wali! Cyfrowo nie da się tego oddać. W pracach serio używam starego negatywu. O! Proszę spojrzeć na zdjęcie pani Miłady Ślizinskiej, była kuratorem w Zamku Ujazdowskim, potem wyrzucono ją stamtąd. Wobec czego wystarczyło podgrzać negatyw nad świeczką, żeby zobrazować jej sytuację w roku 2012.

Eksperymentuje Pan z materią.

- Można tak to nazwać. Dlatego ta wystawa to nie jest „The best of Gierałtowski”. To wystawa problemowa, która ma pokazać Polakom i tej rzeszy fotografujących w tej chwili, że można fotografować inaczej. Niekoniecznie robiąc zdjęcia antropometryczne, jak wymaga się do paszportu. Można robić sztuki magiczne. Na początku pokazuję dział „Dwunastu wspaniałych”. Wybrałem z moich prac 12 klasycyzujących portretów, żeby pokazać, że ja potrafię zrobić także tzw. normalny portret.

Domyślam się, że każde tzw. normalne zdjęcie też ma swoją historię. Wisława Szymborska patrzy przez żaluzje?

- Panią Szymborską fotografowałem przed Noblem. Wiedziałem, że boi się, jak diabeł święconej wody, aparatu fotograficznego. Stąd wszędzie jej zdjęcia takie migawkowe, które moim zdaniem zupełnie nie oddają charakteru jej twórczości. Kiedy jechaliśmy do zaaranżowanego studio w Hotelu Francuskim w Krakowie, to stanąłem przed sklepem zoologicznym i wypożyczyłem klatkę z papugami. I pani Szymborska dialogowała przez całą sesję z tymi papugami. Wystawie ma towarzyszyć film Borysa Lankosza „Polacy, Polacy”, który tę sesję pokazuje. A ja zrobiłem jej zdjęcie przez tę klatkę.

Czesław Miłosz u Pana ma bardzo srogą minę. Co się stało?

- Z Miłoszem było tak: odbierał doktorat honoris causa Uniwersytetu Katolickiego w Lublinie, wpuszczono mnie  jako jedynego cztery metry nad prezydium auli KUL-u. Problemem było to, że Miłosz na mnie nie patrzył. Spoglądał na tych, którzy wygłaszali laudację. Bezczelny Gierałtowski oderwał kawałek tynku ze ściany i zaczął nim szorować. I wściekły Miłosz podniósł głowę (śmiech). Ale na wystawie jest inne zdjęcie. Robiłem je u niego  w domu. Zapomniałem statywu. Zszedłem na chwilę, dosłownie na trzy minuty, do samochodu, gdy wróciłem Miłosza nie było. Szukałem go po całym domu, znalazłem przycupniętego w jakimś kąciku. Spał. Pomyślałem, że mógł tak zasnąć na zawsze i nie zrobiłbym mu żadnego zdjęcia. Tak to mną wstrząsnęło, że całe światło skierowałem mu na twarz, a ostrość ustawiłem na ręce. Tak, żeby pokazać, że jeszcze trzyma się tej ziemi. A nazywam to zdjęcie wniebowstąpieniem. Miłosz był tego dnia zły, bo zgubił aparat słuchowy i porozumiewał się ze mną na migi. Właściwie nie mieliśmy żadnej łączności.

Bywa Pan bardzo pamiętliwy… Jacek Kaczmarski bez głowy, na czerwonym tle. Co chciał Pan powiedzieć?

- Przez długi czas Kaczmarski funkcjonował jako zielononogi Jaś Wędrowniczek, do momentu, kiedy całkiem przypadkiem zobaczyłem w telewizji, jak lokajsko kłania się przed panem Kwaśniewskim, bo ten dał mu jakąś blaszkę… I to mnie tak wściekło, że bard Solidarności, kłania się postkomunistycznemu prezydentowi, który nota bene wyrzucił mnie z pracy, jako szefa solidarności w piśnie „Itd.” w pierwszym dniu stanu wojennego. Wydobyłem negatyw, a właściwie odrzut, gdzie źle założyłem film i wobec czego światło, które dostało się do kasety Hasselblada obcięło Kaczmarskiemu głowę, a ja tylko podłożyłem czerwień.

Dlaczego na Pana zdjęciach Magdalena Abakanowicz jest taka daleka, nieostra?

- Pani Abakanowicz opowiadała mi tak dużo o swoich sukcesach, że poczułem się jak mały, prowincjonalny fotograf, dlatego zrobiłem jej zdjęcie nieostre i zupełnie nieostre.

Mrożek ma u Pana różowe paznokcie?

- W ramach moich żartów chciałem mu posłać pocztówkę do Nicei. Żeby nie posyłać mu zdjęcia, które znał posłałem go wcześniej do manicurzystki (śmiech).

Były osoby, których Pan nie sfotografował, albo nie chciał fotografować?

- Tak. Był taki rzecznik prasowy pan Jerzy Urban, któremu nie chciałem zrobić zdjęcia, ale pan Urban chodził za mną. Złapał mnie za połę i prosił „Zrób mi pan portret”. Aż w końcu zirytowany wymyśliłem. Otóż powiedziałem mu: „Proszę pana weźmiemy czarny prostokąt kartonowy, na którym pan napisze Urban i będzie go pan trzymał zasłaniając sobie oczy”. Aluzję zrozumiał i miałem spokój.

Rozmawiała Agnieszka Kołodyńska

Wystawa fotografii Krzysztofa Gierałtowskiego „Portret bez twarzy” w Muzeum  Narodowym we Wrocławiu, czynna do 16 marca.

Krzysztof Gierałtowski, fotograf, członek ZPAF i Stowarzyszenia Autorów ZAiKS. Stypendysta polskiego i holenderskiego Ministerstwa Kultury, Rządu Republiki Francuskiej oraz Agencji Informacyjnej USA i Fondation pour une Entraide Intellectuelle Européenne oraz Stowarzyszenia Autorów ZAiKS. Minister Kultury RP w 2007 odznaczył Krzysztofa Gierałtowskiego srebrnym medalem Gloria Artis, w 2011 artysta otrzymał nagrodę C.K. Norwida.

Organizatorem wystawy i wydawcą polsko-angielsko katalogu jest Fundacja Rozwoju Fotografii. Wystawie towarzyszy katalog, który prezentowany jest także na stronie www.gieraltowski.pl Wystawa pokazywana była na Zamku Królewskim w Warszawie, a po prezentacji we Wrocławiu pojedzie do Muzeum Historii Fotografii w Krakowie (kwiecień i maj 2014), BWA w Rzeszowie (czerwiec/lipiec 2014), Muzeum Narodowego Ukrainy we Lwowie (wrzesień 2014), BWA w Olsztynie (luty/marzec 2015).

Bądź na bieżąco z Wrocławiem!

Kliknij „obserwuj”, aby wiedzieć, co dzieje się we Wrocławiu. Najciekawsze wiadomości z www.wroclaw.pl znajdziesz w Google News!

Reklama
Powrót na portal wroclaw.pl