Wokalista kapeli, Mikael Stanne, co i rusz przecierał oczy ze zdumienia. – Gdzie byliście, gdy nagrywaliśmy DVD w Krakowie? – pytał żartobliwie. I wciąż powtarzał, że publika zgromadzona w Alibi jest kompletnie „insane”.
Ten krakowski koncert wypuszczony potem na DVD pt. „Live Damage” nagrywano w 2003 roku. To rzeczywiście słabe wydawnictwo. Zespół dawał z siebie wszystko, ale publika, kompromitująco zresztą nieliczna, była niemrawa i zachowywała się tak, jakby do studia telewizyjnego na Krzemionkach spędzono ją siłą. Wygląda na to, że po upływie ponad dekady i po kolejnych czterech albumach w dyskografii Szwedów wśród ich miłośników dokonała się jakaś pokoleniowa wymiana i że do Alibi przyszli już zupełnie inni ludzie. To prawda, że nie wypełnili całego klubu, zapewne weszłoby ich jeszcze drugie tyle, ale byli to prawdziwi fani, chcący się porządnie wyszaleć i znający na pamięć każdy riff i tekst.
Od „Projector” po „Construct”
A mieli się przy czym wyszaleć, bo ich ulubiony band przygotował setlistę złożoną z 16 kawałków. Był to wybór utworów przede wszystkim z najnowszej, promowanej właśnie przez grupę płyty „Construct” (zaczęli od „The Science Of Noise”, potem wpletli „The Silence In Between”, „State Of Trust”, „Uniformity” i „Endtime Hearts”), a także z albumu „Fiction” (też pięć kompozycji, m.in. „The Lesser Faith” i „The Mundane And The Magic”). Trzy razy muzycy cofnęli się do czasów płyty „Damage Done” (utwór tytułowy, a także „The Treason Wall” i „Final Resistance”), raz do „Character” („Through Smudged Lenses”), raz do „Haven” („The Wonders At Your Feet”) i raz do najstarszej w tym zestawie „Projector” (oczywiście – „Therein”).
Niezadowolonych nie było
Owszem, w pierwszym kawałku było słychać głównie klawisze, gitar zaś niemal wcale, ale potem kapela brzmiała czysto i potężnie. Publika, jako się rzekło, przez cały koncert była konsekwentnie i totalnie „insane”, co chwila skandowała nazwę zespołu i wrzeszczała „Nap***alać! Nap***alać”, co ktoś przełożył zdziwionemu Mikaelowi na „We want more!”, trzeba przyznać – dość eufemistycznie, ale w zasadzie poprawnie. Po niemal półtorej godziny Szwedzi zeszli ze sceny, szczęśliwi, zgrzani i spoceni (ciężkie przeziębienie mają jak w banku – wyszli bowiem od razu na dwór, do tour-busu), ludzie chwilę jeszcze mieli nadzieję na bis, ale po chwili również ruszyli do wyjścia. Mimo braku bisów niezadowolonych nie odnotowano. No bo niech sobie tam fani Cannibal Corpse i Morbid Angel mówią co chcą, ale Dark Tranquillity też dają radę. Nawet jeśli nie są do końca „true”, to przynajmniej umieją się bawić.
Przed szwedzkim headlinerem wystąpił fiński Amoral, a wcześniej Niemcy z The Lehmann Project i Francuzi z Acyl. Cała trójka zagrała poprawnie. Porównania z Dark Tranquillity nie wytrzymał nikt.